SPOTKANIA JAK ROZMOWY NIEDOKOŃCZONE . WSPOMNIENIE O. MIROSŁAWA PACIUSZKIEWICZA SJ – Ryszard Szymański

„Moimi przyjaciółmi byli wszyscy ludzie, których Pan Bóg postawił na mojej drodze”  – o. Mirosław Paciuszkiewicz SJ

Moja „przyjaźń” z ks. Mirosławem Paciuszkiewiczem właściwie rozpoczęła się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, potem nasze drogi na długo się rozeszły, by na koniec zejść się ponownie w krótkim czasie od stycznia do września 2010 r. W obu przypadkach, pisząc o relacjach z tym nietuzinkowym kapłanem i człowiekiem, mam na myśli nie tylko jednostkowe zdarzenia, dzięki którym dane nam było przebywać ze sobą w tym samym miejscu i czasie, ale przede wszystkim bardzo osobliwą więź duchową, jaką potrafił momentalnie stworzyć o. Mirosław z drugim człowiekiem.

Historia naszej krótkiej i nietypowej znajomości, zarówno tej młodzieńczej (tu mam na myśli siebie, bo dzieliła nas „spora” różnica wieku), jak i dojrzałej, dla wielu ludzi może być przykładem typowego zbiegu okoliczności, w którym nie ma nic dziwnego i nadzwyczajnego. Dla mnie jednak stanowi kolejny fenomen niewidzialnej ręki Pana Boga, który w labiryncie życiowych ścieżek jednym pomaga się odnaleźć, innym nie przeszkadza się zgubić, wiedząc oczywiście – w przeciwieństwie do nas – że oba przypadki mają swój jednakowo głęboki sens. Mnie, po prawie czterdziestoletniej przerwie, dał radosną możliwość odnowienia znajomości z duchownym, którego po raz pierwszy poznałem w czasach swego dzieciństwa i wczesnej młodości w Rościszewie – naszej rodzinnej miejscowości położonej na północno-zachodnim Mazowszu, ponad sto dwadzieścia kilometrów od stolicy i Sanktuarium św. Andrzeja Boboli.

Między granicznymi datami tych spotkań była długa pustka i przerwa – zupełnie nic, tak jakby życiem kierowały przypadek i ślepy traf, dla których ludzkie więzi są zupełnie bez znaczenia. Dla kogoś postronnego nasze kontakty mogły więc przypominać bardziej dwa odległe w czasie i  niewiele znaczące epizody, niż relacje zażyłe i głębokie. Mogły nas przecież dzielić – chociażby z uwagi na różnicę wieku – inne doświadczenia i różne poglądy. Pan Bóg jednak sprawił, że było odwrotnie – dziś myślę, że chociaż na chwilę i na sam koniec odczuwaliśmy to, co można nazwać bliskością nieoczekiwanej przyjaźni i obaj wiedzieliśmy, że nie było w tym żadnego przypadku.

Nie wszyscy mają takie szczęście! Nie zawsze tak można! Ta świadomość często towarzyszy mi dzisiaj,  bo chociaż od śmierci kapłana mijają kolejne lata, biegnąc szybko w stronę okrągłej dziesiątej rocznicy, to on wciąż żywy, tak samo zawsze mądrze uśmiechnięty, a jednocześnie zamyślony, pojawia się w różnych niespodziewanych momentach mojego życia i, jak w rozmowach niedokończonych, mówi mi to, czego nie zdążył powiedzieć wcześniej. Potem człowiek może tylko z większą pokorą patrzeć na Boga, na świat, na drugiego człowieka i samego siebie. O. Mirek zgodziłby się z pewnością ze mną, że w kontekście ludzkich relacji, o których piszę, nie chodzi wcale o ilość i częstotliwość, tylko o jakość, czyli to, co zostaje na długo potem…

Może trochę na przekór i niechronologicznie swoje wspomnienie zacznę jednak od końca, czyli od niecodziennych okoliczności, które doprowadziły do naszego nieoczekiwanego spotkania po latach – w momencie kiedy, prawdę mówiąc, właściwie nie znaliśmy się lub zapomnieliśmy o sobie, nie mając pojęcia, że Pan Bóg może w jednej chwili wszystko zmienić.

Późną jesienią 2009 roku świadomość cyklicznych wyjazdów do stolicy (w soboty i niedziele), oprócz nadziei na udane studia córki na wydziale architektury warszawskiej politechniki, nie napawała mnie jakimś zbytnim entuzjazmem. W prawie każdy weekend stawialiśmy się od rana na Mokotowie – Ela na zajęcia do szkoły rysunku mieszczącej się w gimnazjum na Narbutta, ja na parkingu przed budynkiem. Cztery godziny oczekiwania, a potem żmudny powrót do domu. Co robić przez tyle czasu? Zrobiłem to, co wydało mi się oczywiste. Postanowiłem poznać Stary Mokotów. Spacery jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

W ten sposób po jednej z pierwszych, zaledwie kilkuminutowych, przechadzek trafiłem do Sanktuarium św. Andrzeja Boboli na Rakowieckiej. Wchodząc na teren okazałej bazyliki, miałem tylko zamiar skorzystać z niedzielnej mszy św., która, zgodnie z widocznym porządkiem na tablicy ogłoszeń, rozpoczynała się za kilkanaście minut. Choć chwilę wcześniej byłem mile zaskoczony jakością kawy i słodyczy w parafialnej kawiarence, nie spodziewałem się nadto żadnych innych niespodzianek, tym bardziej dotyczących moich osobistych doświadczeń i przeżyć sprzed wielu lat. W tym miejscu mogę jednak przyznać rację starej, mądrej sentencji – Nigdy nie wiesz, co może ci przynieść każda następna chwila życia.

Zadowolony z udziału w nabożeństwie, już miałem wychodzić z kościoła, gdy stało się coś niespodziewanego. Otóż ojciec jezuita czytający ogłoszenia na najbliższy tydzień, zapowiadając między innymi czwartkowe spotkanie ze znaną poetką, powiedział coś, co wstrzymało mój oddech i przywołało dawno wygaszoną rzeczywistość. Usłyszałem bowiem, że miał je poprowadzić nie kto inny, tylko emerytowany proboszcz tutejszej parafii o. Mirosław Paciuszkiewicz. Siedząc dłużej niż trzeba w ławce wśród kilku ostatnich podstarzałych warszawiaków, z niedowierzaniem pytałem w myślach – Czy to dzieje się naprawdę? Czy to możliwe? Czy to „mój dawny” ks. Mirosław Paciuszkiewicz ?

Dawny, to znaczy ten sprzed prawie czterdziestu lat, zapamiętany z rościszewskiego kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Józefa. Tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłem go przy ołtarzu i od tej pory nie mogłem pominąć żadnej okazji, by służyć do mszy św. w czasie jego obecności. Od mojej babci, która była przyjaciółką p. Jadwigi, mamy ks. Mirka, wiedziałem zawsze wcześniej, kiedy przyjeżdża na krótki, zwykle wakacyjny, urlop do Rościszewa, by spędzić trochę czasu z rodzicami i rodziną, a jednocześnie napełnić cudownym tembrem swego głosu wnętrze naszego kościółka i zwabić gromadkę ministrantów na codzienne nabożeństwo. Trzeba pamiętać, że na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wiadomość o przyjeździe z KUL-u już wtedy cenionego i zasłużonego księdza była w małej miejscowości czymś wręcz wyjątkowym i niezwykłym, co urastało do rangi dzisiejszego „newsa” czy „eventu”.

Już wtedy czuło się charyzmę o. Mirka. Wbrew powszechnemu zwyczajowi, gdy mówił do wiernych, nie korzystał z ambony, tylko wychodził przed ołtarz, stawał na najniższym schodku i utrzymywał bliski kontakt wzrokowy z ludźmi, jeszcze przed kazaniem obdarzając wszystkich spokojem i ufnością, jakie biły z jego oczu i wyrazu twarzy. Przede wszystkim jednak z homiletyki (nawet na krótkiej, porannej mszy zwracał się w kilku zdaniach do garstki ludzi) czynił specyficzny rodzaj duchowego katharsis, dzięki czemu dla wszystkich słuchających kapłana świat wydawał się potem lepszy i piękniejszy. Sposób, w który ksiądz zwracał się do wiernych, był zawsze niezwykle pewny i spokojny – niezależnie od tego, czy jego adresatem były tylko jednostki, czy też tłum wiernych w trakcie niedzielnej Eucharystii. Jeśli ktoś słuchał jego głosu wielokrotnie, doskonale wie, że był on wyjątkowy, dla mnie, niezależnie od semantyki słów i kolejnych kwestii, posiadał dodatkowy wymiar wertykalny – głęboko przenikając do sedna naszej duchowości, dając potrzebne ciepło, światło, ufność, a w dalszej perspektywie radość i nadzieję.

W pewnym stopniu był to również dobroczynny wpływ na świadomość wiejskich chłopaków służących do mszy św., którym słowa mądrego kapłana pomagały właściwie zdiagnozować ówczesny komunistyczny bełkot, uczyły odróżniać dobro od zła, otwierały okno na świat i motywowały do budowania życia na wartościach dekalogu. Nawet taki mały człowiek rozumiał na długo potem, co to jest dobro i miłość. Wstydził się, jeśli coś w tym względzie spaprał i starał się jak najszybciej wszystko naprawić.

Po mszy św. kapłan miał dla najwytrwalszych przy ołtarzu zawsze chwilkę czasu, by nagrodzić posługę Bogu pochwałą i uśmiechem, a także dowartościować krótką rozmową czy pamiątkowym obrazkiem. Do dziś pamiętam zdjęcie pięknego aniołka, którego otrzymałem po którejś z porannych mszy św. razem ze słowną, żartobliwą zachętą, że aniołkiem można i trzeba być przecież w codziennym życiu, a nie tylko w kościele.

Choć dzieliła nas różnica trzydziestu lat, dla mnie te krótkie rozmowy były o tyle łatwiejsze i milsze, że znałem dobrze całą rodzinę duchownego – brat Andrzej Paciuszkiewicz współpracował przez wiele lat z moją mamą w miejscowej gminnej spółdzielni, a rodziców o. Mirosława – Elżbietę i Franciszka –  widywałem codziennie, ponieważ rościszewska szkoła podstawowa sąsiadowała zarówno z rodzinnym domem Państwa Paciuszkiewiczów, jak i zakładem pracy, którym kierował wówczas ojciec kapłana, słynący w całym regionie sierpeckim ze sztuki wędliniarskiej. Pani Jadwiga gościła też często w naszym domu, będąc jedną z najbliższych koleżanek, a jednocześnie klientek mojej babci Stasi, która z racji umiejętności krawieckich obszywała połowę miejscowych klientów, w tym całą zaprzyjaźnioną rodzinę Paciuszkiewiczów.

Jedno z ostatnich spotkań z okresu końca lat siedemdziesiątych miało miejsce w autobusie, którym wspólnie wyjeżdżaliśmy z Rościszewa – ja do sierpeckiego liceum, a ksiądz Mirosław do swojej duszpasterskiej pracy w Lublinie. Gdy wychodziłem z autobusu na dworcu w Sierpcu, spojrzał na mnie przenikliwym, ale niezwykle przyjaznym wzrokiem i powiedział: –Do zobaczenia, mój drogi!

Z pewnością nie przeczuwaliśmy, że Pan Bóg da się nam ponownie spotkać dopiero po ponad trzech dekadach. W tym czasie przemierzaliśmy dwie zupełnie odległe od siebie drogi i realizowaliśmy różne życiowe cele. Może to było właśnie nam potrzebne, aby w czasie ostatnich spotkań po latach nie powielić kolejnej kurtuazyjnej wymiany zdań, uścisków dłoni i po paru minutach nie popłynąć znowu w swoje strony…

Kolejne dni przed następnym wyjazdem do stolicy upływały mi pod znakiem niepewności i nadziei na to, że będę miał okazję przypomnieć się o. Mirkowi, a może przy okazji poopowiadać mu również o tym, co zmieniło się w jego rodzinnych stronach i jego parafii. Niepewność podpowiadała również, że może w ogóle życie napisze swój własny, zupełnie inny, scenariusz tego spotkania.

O ile dobrze pamiętam, pierwsza wizyta w Collegium Bobolanum nie przyniosła oczekiwanego efektu i w ogóle nie była zbyt radosna. Dyżurujący przy telefonie o. jezuita poinformował mnie, że i owszem o. Mirosław Paciuszkiewicz, emerytowany proboszcz parafii św. Andrzeja Boboli mieszka w pokoju nr 248, ale, niestety, przebywa w szpitalu na obserwacji po niedawnym dość niebezpiecznym upadku. Powiedział, abym uzbroił się w cierpliwość i zadzwonił za kilka dni. Chcąc nie chcąc, musiałem znowu czekać. Ale w końcu się doczekałem.

Przy następnej wizycie w stolicy, wybierając sobotniego przedpołudnia numer telefonu i przedstawiając się z imienia i nazwiska, z radością usłyszałem po chwili prawie ten sam, niezmieniony przez upływ czasu,  rozemocjonowany i lekko podniecony głos: Z Rościszewa? Szymański? Ależ oczywiście! Kojarzę nazwisko! Wiem, wiem, zaraz schodzę i otwieram! Od początku wiedziałem, że będę mile widzianym gościem, a po dłuższej chwili, kiedy zobaczyłem w drzwiach postać o. Mirosława, miałem pewność, że nie skończy się na jednym ogólnikowym spotkaniu. Radosne ogniki w oczach, empatia i życzliwość każdego gestu z obu stron mówiły o tym same przez się, chociaż w tle szybko pojawiło się też pewne „ale”, coś „nie tak”.

Krótka droga do pokoju była okazją do pierwszych obserwacji i wrażeń. Życie i upływ lat, ale przede wszystkim ostatni pobyt księdza w szpitalu uświadomiły mi od razu, że stoję w obliczu ciężko chorego kapłana, choć oprócz śladów pozostałych na twarzy po ostatnim potłuczeniu, wyglądał raczej tak, że poznałbym go bez żadnych problemów w każdej innej sytuacji. Panując siłą woli nad ułomnościami swego stanu, wpatrywał się we mnie z ogromnym zainteresowaniem: No wie pan, wszystkiego bym się spodziewał, ale takiej miłej niespodzianki to raczej nie! – mówił poruszony, prowadząc do swego małego mieszkanka.

Ludzie, którym dane było poznać o. Mirka, wiedzą, że u schyłku swego życia nie lubił przejmować się niedoskonałością swej kondycji fizycznej, podkreślając za każdym razem, że w zamian dopisuje mu, jak mało kiedy, aktywność i sprawność duchowa. Dlatego też, pewnie jak wielu jego przyjaciół, wchodząc do środka, usłyszałem na wstępie, że w swoim pokoju już dawno zrobił najważniejsze porządki, zostawiając jedynie najniezbędniejsze sprzęty potrzebne do życia.

Rzeczywiście, tak to wyglądało, jakby właściciel miał się zamiar gdzieś wyprowadzać. Nad niewielką liczbą książek pozostawionych na półkach regału wyraźnie górowały pokaźne sterty egzemplarzy wybranych przez kapłana dla kolejnych beneficjentów. Poza tym proste, niezbędne sprzęty codziennego użytku, a wśród nich rzucający się w oczy jedyny techniczny „luksus” – sprzęt do nagrywania głosu, jak żartowaliśmy potem, bardziej potrzebny i cenny od noża i widelca.

Szybko zauważyłem, że tzw. życiowe gadżety były przez księdza traktowane z przymrużeniem oka, jak zło konieczne i zupełnie nieistotne. Przy każdej okazji z właściwym dla siebie poczuciem humoru dodawał, że w chwili obecnej coraz bardziej  mu przeszkadzają, bowiem na drodze, po której już stąpa, ich posiadanie nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Każdym słowem, każdą kwestią dawał odczuć, że duchowo jest o wiele bardziej w innym świecie, dostrzegając coraz częściej światło na drugim brzegu. W tym stanie duchowym pewnie nie przypuszczał, że może zdarzyć się coś, co obudzi i przywoła nostalgiczne wspomnienia bliskich i przyjaciół, radość powrotu do źródeł, spotkań i zdarzeń lekko przesłoniętych mgiełką czasu i rozłąki.

W sposób niezamierzony, ale jednak reakcja o. Mirka na wspomnienie „małej ojczyzny” przypominała jak żywo reakcje Sienkiewiczowskiego latarnika. Radość i wzruszenie w czasie pierwszej, prawie trzygodzinnej rozmowy o Rościszewie, o przeżyciach z lat szkolnych i młodości kapłana, o kolegach ze szkolnej ławy i znajomych, zainteresowanie pismami, artykułami i zdjęciami, które przywiozłem ze sobą były ogromne. Pytania i dygresje płynęły jedno  za drugim. Ale pomimo fascynacji przeszłością, zadziwiająca była też energia kapłana skierowana na przyszłość. To już nie były tylko radosne uczucia i emocje, ale też konkretne pomysły, plany i zamierzenia dotyczące ciekawych inicjatyw na rzecz rodzinnego Rościszewa i tamtejszej parafii, o których wtedy długo rozmawialiśmy. Sam o. Mirek zdążył krótko opisać i potwierdzić treść naszych rozmów w swych ostatnich opublikowanych zapiskach (Drobiazgi pisane prozą, 2011, ss. 110-113).

Mój „Latarnik” był cały czas głęboko poruszony, bo na hasło „Rościszewo” odżył cały świat młodości, domu rodzinnego, bliskich i przyjaciół, z którymi rozstał się dawno temu, a upływ czasu zrobił swoje – zatarł nieco twarze ludzi, zniekształcił chronologię zdarzeń. Ja zaś miałem wielką satysfakcję, bo na miarę możliwości mogłem te obrazy i postacie przypominać i poskładać, opowiadając nie tylko o dość odległej przeszłości, ale też o współczesnym obliczu rodzinnych stron i ich mieszkańców. Tak było między innymi z motywem pobytu Chopina w Rościszewie, o którym pisałem w samorządowej gazecie i o działaniach związanych z budowaniem tradycji chopinowskiej w postaci koncertów i miejsca pamięci. O. Mirek z radością czytał moje wiersze, scenariusze uroczystości, materiały promocyjne. Cieszył się jak dziecko, że w gminie i parafii tyle się dzieję dobrego. Sam natychmiast dorzucił pomysł stworzenia oddziału przymierza rodzin w swojej miejscowości, planował spotkania, wyznaczał zadania mnie, bratu Andrzejowi, a także Panu Adamowi Pietrzakowi, o którym usłyszałem mnóstwo ciepłych słów.

Za każdym razem przywoziłem do Warszawy jakieś fotografie znajomych osób i miejsc, artykuły i publikacje prasowe, a także ciekawostki i wspomnienia osób bliskich kapłanowi. Jedną z takich przywołanych przeze mnie postaci była żyjąca do dziś moja pani polonistka i wychowawczyni z liceum, profesor Antonina Girszewska z Sierpca, która znała o. Mirka osobiście z racji tego, że była jego koleżanką z lat gimnazjalnych, a jej brat Eugeniusz siedział z o. Mirkiem w jednej ławie, stąd też bardzo często wszyscy spotykali się w domu Girszewskich po lekcjach, z pasją i humorem rozprawiając na wszelkie tematy. W swoich wspomnieniach niezwykle ciepło opowiadała o wspólnych latach szkolnych, a na dodatek pamiętała o nieoczekiwanym spotkaniu z o. Mirkiem, do którego doszło pod koniec lat 90-tych w sierpeckiej bibliotece przy okazji jego prelekcji popularyzującej twórczość o. W. Oszajcy. O. Mirek po oficjalnym wykładzie spotkał się ze swoją koleżanką i z wielką estymą wspominał młodzieńcze lata, na zakończenie wpisując miłą dedykację do okolicznościowej książki podarowanej siostrze serdecznego kolegi.

Słuchając tych historii ze swego życia, kapłan z uśmiechem podkreślał, że spotkał na swej drodze ogrom ludzi o niezwykłych doświadczeniach i to był największy dar od Boga, jaki mógł otrzymać. Na tym materiale, na tej chrześcijańskiej i humanistycznej opoce człowieczeństwa budował właśnie swe kapłańskie relacje z drugim człowiekiem, nikogo z góry nie odrzucając i nie deprecjonując, co najwyżej potrafiąc się pięknie różnić.

Niestety, mam do siebie żal, bo wbrew sentencji ks. J. Twardowskiego („spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”) nie spieszyłem się dostatecznie, nie zdążyłem, nie skończyłem, a przede wszystkim nie przewidziałem, że czasu mieliśmy tak niewiele. Zresztą o. Paciuszkiewicz nigdy nie skarżył się, nic nie sugerował i nie dawał do zrozumienia, że to już, być może, nasz ostatni raz. Siedząc w fotelu, w trakcie uważnej lektury artykułu o rościszewskich spotkaniach chopinowskich z lekkim uśmiechem podkreślał tylko, że w swojej sytuacji doskonale pojmuje głęboki sens myśli Schumana o tym, że dusza Chopina po jego śmierci przeleciała nad światem. Mówił mi już wtedy, że jeszcze za życia Pan Bóg dał mu wielokrotnie doświadczyć czegoś bardzo podobnego.

Czas, jaki był nam dany, skończył się równie nieoczekiwanie, jak nieoczekiwanie się rozpoczął. Czerwiec 2010 r. oznaczał koniec lekcji rysunku mojej córki oraz letnią przerwę. Jak umówiliśmy się z o. Mirkiem, wakacje miały być czasem na uporządkowanie naszych planów, a jesień początkiem ich realizacji. Rozstawaliśmy się w dobrych nastrojach. Wychodząc z zakonnej stołówki, bo nieodłącznym elementem niedzielnych wizyt było zaproszenie na wspólny obiad, po raz ostatni uścisnąłem dłoń mojego kapłana i po raz ostatni widziałem go na tym świecie. Pod koniec lipca albo na początku sierpnia po raz ostatni rozmawiałem z nim telefonicznie. Niczego nie przeczuwając, chciałem się upewnić, że nasze plany są wciąż aktualne. W odpowiedzi usłyszałem, że owszem – są jak najbardziej aktualne, ale, jak zawsze, wszystko w rękach Opatrzności. Konkrety mieliśmy ustalić na pierwszym spotkaniu po rozpoczęciu się kolejnego roku szkoły rysunku, to znaczy na przełomie września i października 2010 roku. Jak się okazało, na to było już jednak za późno.

Na początku września pracy organizacyjnej w szkole jest co niemiara, więc nie miałem dużo czasu, aby w pełni monitorować internetowe informacje. Trochę mnie jednak dziwiło, że o. Mirek, któremu dałem numer swojego telefonu, sam nie zadzwonił, ale złożyłem to na karb spotkania, do którego zostały dwa, trzy tygodnie. Sam zresztą szykowałem się, by zadzwonić i przypomnieć o tym, co mieliśmy do zrobienia. Zamarłem więc kompletnie z wrażenia, gdy pod koniec września, przeglądając internetowe strony informacyjne, przeczytałem wiadomość o śmierci duchownego i jego pogrzebie. Mój odnaleziony po latach cudowny kapłan, ale też mądry i wrażliwy człowiek, mój autorytet od czasów młodości, zmarł 3 września – dokładnie w dzień moich urodzin.

Została cisza, pustka i wiele pytań bez odpowiedzi. Pozostaje też pokora wobec woli Bożej, która w tak samo znamienny sposób połączyła nasze ścieżki, jak i je rozdzieliła. Słowo „rozdzieliła” nie jest wszakże słowem nazbyt trafnym i właściwym, bo przecież wszystko, co zaistniało w wymiarze duchowym, istnieje nadal – chociażby dlatego że Stwórca dał nam język i pamięć. Jedno i drugie łączy ludzi i daje o nich świadectwo niezależnie od bariery życia i śmierci.

Ojciec Mirosław potrafił w szczególny dla siebie sposób korzystać ze wspomnianych darów, nawet wtedy gdy odchodził z tego świata, leżąc na szpitalnym łóżku. O ostatnich chwilach życia duchownego dowiedziałem się z bezpośrednich rozmów z panem Andrzejem Paciuszkiewiczem, do których doszło potem dwukrotnie w Sierpcu. Dowiedziałem się, że w szpitalu na krótko przed śmiercią kapłan cichym głosem poprosił, aby brat w jego imieniu pożegnał wszystkich przyjaciół. Jednocześnie z lekkim uśmiechem, jeszcze ciszej, dokończył – Tylko pamiętaj. Moimi przyjaciółmi byli wszyscy ludzie, których Pan Bóg postawił na mojej drodze! Patrzył przy tym na niego w jakiś szczególny sposób, jakby chcąc mieć pewność, że nie zapomni o nikim.

Czas mija szybko. Od opisanych zdarzeń minęło już prawie dziesięć lat, ale one wciąż żyją we mnie, nie dają mi spokoju, ciągle czegoś uczą. Próbuję je cały czas analizować, interpretować i – jak rozmowy niedokończone – prowadzić nadal, choć teraz zgoła inaczej. I to jest właśnie jeden z fenomenów naszej wiary, która ostatecznie niczego nie zamyka i nie kończy. Pozostaje tylko z pokorą i skromnością podziękować za to Panu Bogu. W świetle mych doświadczeń i tego wspomnienia podziękować przede wszystkim za szczęście spotkania na swojej drodze takiego kapłana i człowieka, jakim był o. Mirosław Paciuszkiewicz.