Myślę, że to sam Bóg postawił na mojej drodze Ojca Mirosława Paciuszkiewicza, gdy wraz z tragiczną śmiercią syna załamało się moje życie.
Byłam wówczas osobą niewierzącą. Słów „Ojcze nasz” uczyłam się w noc poprzedzającą pogrzeb, bo chciałam uszanować powagę tej chwili oraz uczestniczyć we wspólnej modlitwie. Dobiegałam już pięćdziesiątki i byłam przekonana, że wszystko to, co w życiu ważne, mam już za sobą. Tydzień później, gdy zrozpaczona, w poczuciu bezsensu życia i daremności ludzkich wysiłków trafiłam do kościoła Św. Krzyża, usłyszałam głos Boga. Ja – zagorzała ateistka, choć przeczuwająca przecież istnienie Stwórcy – pytałam bezwiednie przed ołtarzem: „Co mam teraz robić?” Zaskoczona, gdzieś w głębi duszy usłyszałam słowa: „Przyjmij sakramenty”. W pustce, w której się wtedy znalazłam, ten głos dotarł do mnie z wielką siłą. Poczułam, że to jedyna droga. Powiedziałam Panu Bogu „tak”, a On sprawił, że w niedługim czasie poznałam człowieka, który – słysząc o moich poszukiwaniach – przypomniał sobie, że jego wieloletni kierownik duchowy prowadzi właśnie grupę katechumenatu, przygotowując osoby dorosłe do przyjęcia sakramentów. Był nim, jak się okazało na dwa dni przed Wigilią Bożego Narodzenia, O. Mirosław Paciuszkiewicz. W tym gorącym dla duszpasterzy okresie natychmiast znalazł dla mnie czas. Po dwóch czy trzech indywidualnych rozmowach zaproponował mi dołączenie do grupy katechumenów, choć ich spotkania odbywały się już od dobrych dwóch miesięcy.
Słowa o. Mirosława trafiały wprost do mojego serca i rozumu, choć – jak sam to zauważał – myśl mu czasem uciekała. Z prostotą przyznał, że ma dolegliwości neurologiczne, znacznie później dowiedziałam się, jak bardzo był już wówczas chory. Jego pokora w przyjmowaniu wszystkiego, co niesie życie, także cierpienia ujmowała mnie, zbliżała i zadziwiała, bo wcześniejsze, nieliczne kontakty z duchownymi przeważnie sprawiały mi zawód. Był człowiekiem głęboko duchowym, a przy tym żyjącym tu i teraz, otwartym na ludzkie potrzeby i realistycznie oceniającym rzeczywistość. Jak niezwykłą był osobą, dostrzegało się natychmiast, nawet nie wiedząc, jakim wielkim szacunkiem cieszył się wśród współbraci i wiernych. Ta jego charyzma sprawiła, że wkrótce do grupy katechumenów dołączył także i mój mąż, chociaż wcale nie musiał przygotowywać się do przyjęcia sakramentów, ponieważ od zawsze był w Kościele. W Wielką Sobotę, gdy zostałam bierzmowana, mąż towarzyszył mi jako świadek.
Podziwiałam o. Mirosława za cierpliwość i wyrozumiałość, z jaką znosił zwierzenia o moich cierpieniach i comiesięczną rozmowę-spowiedź. Na każdą kolejną czekałam niemal od razu po wyjściu z rozmównicy. Trzeba było Jego kultury, subtelności i mądrości, by wyzwolona pracoholiczka, dystansująca się od świata tradycji chrześcijańskiej, widząca w niej jedynie bezmyślne klepanie pacierzy, zmieniła sposób myślenia. Czasem podczas spowiedzi zdarzało się, że o. Paciuszkiewicz był jakby nieobecny, wtedy czułam, że pogrążony w modlitwie nasłuchuje głosu Boga.
Po kilku miesiącach został nie tylko moim spowiednikiem, lecz także kierownikiem duchowym, towarzyszącym mojemu wzrastaniu w wierze. Dziś nie potrafiłabym odtworzyć w pełni żadnej z naszych długich, fascynujących rozmów, ale to właśnie one zmieniały mnie i moje życie, przywracały spokój, poczucie ładu i normalności. Spośród wszystkich rozmów najwyżej cenił te o Panu Bogu. Czułam się wyróżniona, gdy powtarzał, że nie z każdym taka rozmowa jest możliwa. Tak, każdy z nas w obecności o. Mirosława czuł się ważny, doceniony i wyjątkowy. I nie było w tym przekonaniu pychy ani zazdrości o innych, tylko szacunek i poczucie wspólnoty, bo On po prostu umiał dostrzec i wydobyć to, co w nas najpiękniejsze i niepowtarzalne.
Z o. Mirosławem dzieliłam się całym pięknem spotkań z Jezusem po kolejnych rekolekcjach Ignacjańskich i to Jemu zawdzięczałam radość spotkań z ludźmi podczas wspólnych wyjazdów. Zajadaliśmy się lodami w Przemyślu, wspólnie zwiedzaliśmy Jarosław i miejsce uwięzienia kardynała Stefana Wyszyńskiego w Komańczy. Pamiętam, jak w ogrodzie czytał nam swoje utwory, często jeszcze nie publikowane.
Wspominam ze wzruszeniem duchowe spotkanie z moim zmarłym synem, które zawdzięczam modlitwie o. Mirosława. Uczył, jak żyć tu i teraz, nie wymazując niczego ze swej historii, akceptując całą przeszłość.
Towarzyszył mojej rodzinie w najważniejszych momentach. Był z nami na cmentarzu w piątą rocznicę śmierci naszego syna i koncelebrował ślub jego starszego brata, a potem razem z nami cieszył się z narodzin wnuka.
Jestem wdzięczna Panu Bogu, że dane mi było podzielić się jeszcze z o. Mirosławem przeżyciami IV Tygodnia Rekolekcji Ignacjańskich, które stanowiły jakby ukoronowanie tych ostatnich sześciu lat przeżytych w wierze.
Ujmowała mnie żywość jego umysłu, mądrość, poczucie humoru, energia i zachwyt nad pięknem świata stworzonego przez Boga. Podziwiałam Jego cierpliwość w znoszeniu bólu i rozlicznych dolegliwości, które nie zmniejszały jego zainteresowania światem i ludźmi. W kwietniu tego roku, niedługo po katastrofie smoleńskiej, napisał wiersz nawiązujący do znanej Norwidowskiej strofy: „Coś Ty Atenom zrobił, Sokratesie, że Ci ze złota statuę lud niesie otruwszy pierwej?”
Ojciec Mirosław obdarowywał nas nie tylko za życia. Jako wielki dar postrzegam też dwa ostatnie z nim spotkania na tej ziemi – pierwsze, pełne zadumy i bliskości podczas nocnego czuwania w kaplicy, i drugie – podczas ceremonii pogrzebowej, na którą przybyły nawet z bardzo odległych zakątków setki ludzi, chcących się z Nim pożegnać. Podczas ceremonii pięknej i uroczystej, a zarazem pogodnej i podniosłej mogliśmy się przekonać, jak wielu ludzi sobą ubogacił i jak owocne było Jego duszpasterskie życie.
Przyznam, że po śmierci o. Mirosława, jednej z najważniejszych osób w moim życiu, nie znajduję w sercu smutku żałoby, tylko wdzięczność, spokój i nadzieję. Zanim odszedł, zostawił mi bezcenny podarunek – pytanie, które przypomina, że nie jestem sama, pytanie, któremu sens nadaje wiara: „Panie, co chcesz, abym czyniła?”
Biuletyn Sanktuarium III-IV/2011