Panowie, gdzie my jesteśmy?- O. Wacław Oszajca SJ 

Dwa, trzy lata temu siedzieliśmy w kilku w jadalni w naszym domu przy Rakowieckiej przy śniadaniu. Gadaliśmy o tym, o tamtym, rozmowa rozwijała się, temperatura rosła, chodziło o politykę, i naraz komuś wyrwało się mocno nieparlamentarne słowo.

Mirek, który w tym sporze nie uczestniczył, podniósł głowę znad talerza i, no powiedzmy, nieomal warknął: „Panowie, gdzie my jesteśmy?” Dzisiaj, kiedy przychodzi mi pisać pożegnanie Ojca Mirosława Paciuszkiewicza, to jedno zdanie, porzekadło, wydaje się być kluczem otwierającym te prawie osiemdziesiąt lat jego życia.

Jest wiele faktów, milowych kamieni czy też kolejnych drzwi, które otwierał Mirek, bo tak na niego wołali zarówno jego rówieśnicy, jak i o wiele młodsi. Jeśli z czymś się liczył poważnie, to z rzeczywistością, z tym, „gdzie jesteśmy”, gdyż to, gdzie się jest, miejsce bytowania, ma swoją mowę, swój głos, który śmiało można nazwać słowem Bożym. Ojciec  Tomasz Kot, dzisiaj prowincjał, wspomina, w jaki sposób ojciec Mirek egzaminował go przed przyjęciem do zakonu. Zastawiałem się nie bez obaw, jak taki egzamin wygląda, zdam czy nie zdam, przyjmą, nie przyjmą? Tymczasem egzaminator posadził mnie na łóżku, wyjął z szuflady scyzoryk i zaczął obierać jabłko. Dzielić na ćwiartki, częstować, a przy tym rozmawiać i ani się spostrzegłem, kiedy było już po egzaminie.

To wyczulenie na powagę chwili i powagę człowieka żyjącego tu i teraz sprawiało, że ojciec Paciuszkiewicz odbierał rzeczywistość, jak się rzekło, jako słowo Boga, wciąż jednak tajemnicze, niemożliwe do odczytania, gdyż tak dalece przekraczające wszelką prawdę i wiedzę, jaką o świecie już zdołaliśmy zdobyć.

W ostatniej swojej książce pod znamiennym tytułem „Oswajanie śmierci” ojciec Mirosław Paciuszkiewicz napisał: „Boję się i zapewne inni boją się tego, czego jeszcze nigdy nie do świadczyli, co jest owiane największą tajemnicą. Idziemy ku nieznanemu. A to wymaga odwagi, ryzyka i przede wszystkim ogromnego zaufania”.

W 1971 r. wstąpił do jezuitów. W 1973 r. obronił pracę doktorską na ATK z zakresu teologii, został duszpasterzem akademickim na KUL-u i przełożonym miejscowej wspólnoty jezuickiej. Następnie został przeniesiony do Warszawy, gdzie w Collegium Bobolanum wykładał homiletykę i redagował „Przegląd Powszechny”.

Proboszczował parafii św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Pełnił też funkcję moderatora Przymierza Rodzin Archidiecezji Warszawskiej.

Ojciec Mirosław opublikował w sumie osiemnaście książek, m.in. „Tęsknota i głód”, „Drogi powrotu”, „Andrzej Bobola” i ponad dwieście artykułów. Pisał też wiersze.
Był homiletą i kaznodzieją z powołania, gdyż umiał słuchać i mówił o tym, co usłyszał, co mu powiedział Ten, Który Jest, w tym i ponad tym, co jest. To z tego powodu przed wieloma laty, jako prekursor, miał odwagę się zająć dolą-niedolą żyjących w związkach czy małżeństwach niesakramentalnych. Miał odwagę, gdyż zaczynał w czasach, gdy domy takich ludzi, żyjących na kocią łapę, proboszcz i wikariusze, nawet chodząc po kolędzie, omijali szerokim łukiem, a w razie śmierci odmawiano im katolickiego pochówku. Któż zliczy godziny i dni, i kilometry, kazania, konferencje i rekolekcje, spowiedzi i rozmowy, ale też któż policzy ciosy ze strony tych, którzy chcieliby mieć Kościół nie tu, gdzie żyją, w swoim domu, a jedynie w kościele. Jednocześnie, a raczej dzięki temu, dana mu była w nagrodę za odwagę i trud nie lada radość.

Widział Mirek nie jeden, ale wiele poranków zmartwychwstania tych, którzy znowu, choć dalej niesakramentalni, mogli zająć należne im miejsce w Kościele. Z miejsca tego zostali eksmitowani, co prawda zgodnie z prawem, ale dzisiaj, dzięki chrześcijańskiej odwadze ojca Mirosława i jemu podobnych, widzimy to wyraźnie, że niesprawiedliwie.

Od paru lat przeciwko Mirkowi sprzymierzyły się choroby, które systematycznie uniemożliwiały mu dalsze posługiwanie. Jak mógł, tak się nie dawał. Daleki od użalania się nad sobą, jeszcze dalszy od jakiegokolwiek pobożnego cierpiętnictwa, dokąd mógł, żył jakby ponad cierpieniem. W „Oswajaniu śmierci” Mirek napisał: „I oto jestem bogatszy o kolejne doświadczenie. Widziałem na ekranie swoje żyły i drucik drążący naczynia wieńcowe. Widziałem także przewody od rozrusznika serca. Co za plątanina tego wszystkiego!”.

Plątanina wszystkiego, chciałoby się powiedzieć, ze wszystkim. Taki jest organizm człowieka, takie jest ludzkie życie, nic dziwnego, że czasami nie było mu z nim łatwo. Ale znowu, zapewne owo „Panowie, gdzie my jesteśmy?” pozwalało mu nawet na tydzień przed śmiercią, już w szpitalu, dopomnieć się o zegarek.

„No widzisz, zapomniałem z domu wziąć zegarek i teraz nie wiem, wieczór to czy poranek”. Chciał do ostatka wiedzieć, gdzie jest i dokąd zmierza, stąd tak odważne wyzwanie: „Bardzo pragnę zatęsknić za śmiercią, rozumianą oczywiście nie w kategoriach fizjologicznych, jako ostatnie drgnienie człowieka, ale jako decydujące spotkanie z Chrystusem. (…) Bardzo pragnę pójść dalej i na serio zacząć tęsknić za Chrystusem i za Ojcem, i Duchem Świętym”. Stąd, ze świadomości splątania, wypływała troska ojca Mirosława Paciuszkiewicza o innych. Znowu powraca pytanie, ale zadane inaczej, wyrażające troskę o tych, którzy „znikąd nie mają pomocy”.

Panowie, ale gdzież oni są? „Wyobrażam sobie od lat – mówi ojciec Mirosław – że dodatkowe szczęście w niebie będzie polegać na kontakcie z bliskimi, których kochaliśmy, którzy nas kochali. Mam jednak trudność, czy w pełni szczęśliwi mogą być ludzie, których ktoś bliski jest w piekle?”.
Chciałoby się na zakończenie powiedzieć: „Żegnaj, Mirku”, ale boję się, że możesz się obrazić za te słowa, a już na pewno zasmucić. Niech więc będzie tak: „Mirku, jak się masz?”, gdyż na to pozdrowienie-pytanie odpowiadać nie trzeba, wiadomo przecież, jak się ma ten, który już wie, gdzie jest Jest.

Tygodnik Powszechny 07.09.2010