Moi kochani
– ten tytuł, którego teraz użyłem, uzasadnia fakt, że każdy, kto jest przyjacielem ojca Mirosława, jest także przeze mnie kochany, jest moim przyjacielem. Tytuł do tego dzisiejszego wystąpienia, poza prośbą organizatorów, jest jeszcze ten, tak sobie myślę z pychą, że… kiedyś publicznie, w bardzo dużym zgromadzeniu, ojciec Mirosław nazwał mnie swoim najlepszym przyjacielem. Noszę to w sercu i mam poczucie, że nie do końca sobie na to miano zasłużyłem, choć długo na nie pracowałem. Nasze oficjalne relacje osobiste bardzo szybko uległy zmianie, ten dystans towarzyski uległ szybko skróceniu i po tym czasie oficjalnym zaczęliśmy sobie mówić po imieniu. Był tylko niewiele ode mnie starszy, więc to też ułatwiało sprawę.
Kiedy myślę o ojcu Mirosławie, to zawsze widzę go jako “pogotowie ratunkowe”. Jako kogoś, kto niezawodnie w potrzebie przychodził z pomocą.
Pierwsze moje spotkanie z nim odbyło się w 1982 roku, po wysłuchaniu jego przepięknych homilii. Sprawowałem wtedy funkcję Wiceprzewodniczącego Sekcji Przymierza Rodzin, Przewodniczącą była Pani Iza Dzieduszycka. Do moich obowiązków należało organizowanie dni skupienia, właśnie w Laskach. Ale zdarzyło się tak, że ktoś, kogo już wcześniej poprosiłem o poprowadzenie dnia skupienia, w ostatniej chwili z powodów osobistych musiał odmówić. Wiadomo, w takiej sytuacji to była tragedia. Co zrobić, by ten dzień skupienia jednak się odbył, i by prowadził go ktoś, kto przyciągnie ludzi bodaj swoim nazwiskiem? I wtedy natychmiast przyszedł mi na myśl ojciec Mirosław.
Pamiętam, że podjął się tego zadania, choć był nieco dotknięty tym, że przychodzi w zastępstwie kogoś, kto jako pierwszy został wybrany. Pamiętam ten dzień skupienia w Laskach. Ojca Mirosława fascynowali ludzie, książki. Do dziś wspominam, jak mówił o Opowieściach pielgrzyma, o nieustającej Modlitwie Jezusowej. A tak pięknie przemawiał, że to wspomnienie żyje we mnie do tej pory.
Drugi powód, aby uznać go za “pogotowie ratunkowe”, był taki, że Przymierze Rodzin − które powstało zSekcjiRodzin KIK-u w 1983 r., i zaczęło się formować jako ruch katolicki − straciło nagle swego asystenta kościelnego. Był nim ksiądz Jerzy Chowańczak, ówczesny proboszcz Parafii św. Michała, którego biskup przeniósł do seminarium jako ojca duchownego, nie mógł więc już dłużej pełnić funkcji asystenta kościelnego. I znów popłoch − co robić, jak funkcjonować bez asystenta kościelnego, to przecież niemożliwe. I znów przyszła myśl-błyskawica. Poszliśmy razem z Panią Izą Dzieduszycką do ojca Mirosława, aby wyraził zgodę na pozostanie naszym asystentem kościelnym. Wysłuchał nas, zapytał tylko, czy będzie musiał również spełniać takie role, które zazwyczaj pełnią w Zarządzie świeccy. Odpowiedzieliśmy, że nie, że jest nam potrzebny jako hierarchiczny świadek naszej, że tak powiem, przynależności do Kościoła, czy nie skręcamy na drogę jakiejś sekty.
Po dwudniowym namyśle ojciec Mirosław powiedział: “Dobrze, zostanę z wami”. I tutaj, w Domu Parafialnym, przez lata, kiedy on był duszpasterzem i proboszczem, odbywały się nasze spotkania w małym zespole, bo wtedy jeszcze nie byliśmy stowarzyszeniem. Ojciec Mirosława ciągle powtarzał, że ma pewien niedosyt z działania Przymierza Rodzin.
Teraz może krótko scharakteryzuję to, na czym polegała początkowo specyfika tego Stowarzyszenia: na tworzeniu dla dzieci grup rówieśniczych. Chodziło bowiem o to, żeby uświadomić rodzicom, że nie są autorytetami dla swych dzieci, że prawdziwym autorytetem dla ich dziecka jest jego kolega, że wobec tego dopiero w grupie rówieśniczej można spotkać kogoś takiego, kto myśli tak samo, kto nie sprowadzi naszego dziecka na manowce. Ojciec Mirosław uważał, że to formowanie dzieci i młodzieży nie jest jedynym zadaniem Przymierza Rodzin. Również osoby dorosłe są powołane do tego, żeby stawać się chrześcijanami. A być chrześcijaninem to znaczy być podobnym do Chrystusa. Nie ma takiego momentu w życiu, w którym można byłoby powiedzieć: wystarczy. I to drugie zadanie Przymierza Rodzin uświadamiał nam ojciec Mirosław, który przez cały czas był z nami na wszystkich posiedzeniach zarządu i bardzo aktywnie w nich uczestniczył, bardzo nas wspierał w różnych trudnych sytuacjach, o których nie będę wspominał, bo do złych czasów nie należy wracać. Dość wspomnieć, że były takie momenty, gdy musieliśmy podejmować trudne decyzje i w których Ojciec potrafił zdecydowanie występować w obronie prawdy. Bardzo nam to imponowało.
Z tych moich osobistych wspomnień, które są uzasadnione tym tytułem, który mi nadał, powiem o następnym punkcie tego “pogotowia ratunkowego”. W 1998 roku miałem zawał i przygotowywano mnie na operację, Mirosław miał rok wcześniej wszczepione by-passy. Ja się strasznie bałem, dlatego że mój przyjaciel, Krzyś Majewski, umarł w szpitalu przy ulicy Spartańskiej na stole operacyjnym, na którym ja miałem być operowany. Powiedziałem o tym Mirosławowi, a on w czasie przygotowań do operacji, co trwało dwa miesiące, przychodził do mnie do domu codziennie z Panem Jezusem. Po udzieleniu mi Komunii Świętej prowadził ze mną rozmowę, podczas której ja nawet nie zauważałem, jak bardzo się uspokajałem, jak bardzo wpływał na mnie kojąco, jak mnie przygotowuje do tego, co nastąpi, abym się pozbył strachu.
I rzeczywiście tak się stało, gdy poszedłem na operację do szpitala, byłem zupełnie spokojny. Spośród trzech przyjaciół operowanych na Spartańskiej tylko ja jeden żyję.
Od tamtej pory jeszcze bardziej zacieśniły się nasze kontakty przyjacielskie. Mówiliśmy sobie, że jesteśmy jak bracia. I tak rzeczywiście było.
W 2001 roku zaczęliśmy organizować obozy dla rodzin: dwa na Kaszubach, dwa w Zarzeczu, trzy w Strachocinie, jeden w Różanymstoku. Wówczas mieszkaliśmy w jednym pokoju i byłem świadkiem jego aktywności, pisania utworów, które potem nam czytał.
Jeśli chodzi natomiast o duszpasterstwo par niesakramentalnych, kiedyś w tych naszych braterskich rozmowach powiedział: wiesz, chciałbym zająć się tymi osobami, nie bardzo wiem jeszcze, jak to zrobić, może byś mi pomógł. Nie czułem się na siłach, by tak wielkiemu człowiekowi pomagać, miałem jednak poszukać tylko lektur, by mógł się na nich oprzeć. I kiedy z takim wyborem lektur do niego przyszedłem, powiedział: “Dziękuję, ja już sobie z tym poradziłem”. On po prostu bardzo szybko myślał i szybko też podejmował decyzje.
Zachowałem w pamięci jego niezwykłą fascynację człowiekiem. Przychodził czasem do nas na kolację, bo był z całą rodziną bardzo zaprzyjaźniony, przychodził wciąż z kolejną osobą, z którą miał niedawno spotkanie i tak bardzo go ona zafascynowała, że musiał o niej mówić. I to były piękne chwile, kiedy ten człowiek fascynował się drugim człowiekiem, znajdował w nim całe dobro. Pamiętam, jak bardzo pogodnym był człowiekiem, obdarzonym niezwykłym poczuciem humoru, wobec mnie czasem bardzo kłującym. Bardzo się srożył, bardzo był niezadowolony, gdy słyszał, że ktoś mówi o innych źle. Bardzo go takie zachowanie bolało, nie pozwalał na to w żaden sposób.
Kiedyś mieliśmy długą, wieczorną rozmowę po lekturze pism Edyty Stein i wszystkiego tego, co jej dotyczyło. Był bardzo poruszony tym dotknięciem świętości.
Są jeszcze inne rzeczy, które chcę tutaj przedstawić. A przecież czuję, że to duże nadużycie takie zamykanie w wydarzeniach życia, które jest pełne wielkości.
W Przymierzu Rodzin zajmowałem się programem, prowadziłem też prelekcje w różnych miejscach i w domach rodzinnych. Zawsze prosiłem, by jechał ze mną i był świadkiem tego, żeby był hierarchicznym świadkiem Kościoła, że mówię dobrze.
Ukończyłem teologię, on miał do mnie zaufanie. Kiedyś przygotowywałem do chrztu dorosłą osobę, profesora Uniwersytetu, który zgłosił się do Mirosława po chrzest i na jego pytanie, kto go przygotowywał, odpowiedział – Adam Pietrzak , to ochrzcił go bez dodatkowych nauk. Jeździł więc ze mną na te spotkania w różne miejsca i bardzo pomagał.
To, że stracił pamięć, było dla niego strasznie trudne.
Powiedział kiedyś Panu Bogu, żeby zabrał mu wszystko, także pamięć. A Pan Bóg potraktował to nad wyraz poważnie i zabrał mu tę pamięć tak gruntownie, że coraz bardziej cierpiał z tego powodu.
Chodziliśmy co roku z Przymierzem Rodzin do Matki Bożej Rodzinnej do Sanktuarium wMiedniewicachi kiedyś zdarzyło się tak, że nie było innych kapłanów, choć zazwyczaj było tam dwóch, trzech księży. Poszedłem do niego i powiedziałem, że tym razem jest jedynym księdzem i będzie musiał wygłosić homilię. Odparł, żebym nie robił mu tego, że może ja powiem homilię. Oświadczyłem, że przecież to niemożliwe, świecki nie może głosić homilii. “Dobrze, powiedział, to ja sobie ją napiszę.” I napisał tę homilię. Wszedł na ambonę i przeczytał tę samą kartkę trzy razy. I zorientował się wreszcie, choć nikt w kościele nie zareagował. A kiedy zszedł z ambony i poszedł do zakrystii, to się rozpłakał. “Coś ty mi zrobił?” A ja odpowiedziałem, że to była najpiękniejsza homilia, jaką wygłosił, bo pokazał swoją słabość. I on to przyjął z pokorą.
Ta utrata pamięci zaczęła się w 2003 roku. Gdy moja córka przygotowywała się do wyjścia za mąż w 2004 roku, to przyszła do niego i poprosiła, by wygłosił homilię na jej ślubie, a on powiedział: “Przepraszam Cię bardzo, nie mogę”. Coraz to bardziej, coraz to bardziej “oddalał się od pamięci”. I tak podczas tych spotkań formacyjnych, gdy zabierałem go samochodem do różnych miejsc, to prosił, żebym dał mu czas, bo on chce przeczytać swoje utwory. Odpowiadałem: “Kochany, masz tyle czasu, ile chcesz”. On był tak bardzo kochany…
Chciałem się jeszcze podzielić wierszem, który jest mi bardzo bliski. Jest to wspomnienie z pierwszego obozu, który był w Kamienicy Królewskiej na Kaszubach:
Sześć dni słońca
Sześć dni jezior kaszubskich
Sześć dni rozmów
mądrych i serdecznych
Sześć dni przemienionych słowami z Wieczernika
Dorośli i młodzież i dzieci
z Warszawy i Gdańska
pod znakiem Przymierza
rodzinnie złączeni
bliscy w tych dniach sześciu
i w dalszym ciągu bliscy
A jeszcze dom gościnny w Oliwie
Posiłki w mniejszym już gronie
I park i katedra
I świateł Gdyni z tarasu oglądanie
I „wierszopodobne” czytanie
I promenada na zatoki brzegu
I trudne po tym wszystkim rozstanie
A opowiadanie „Sześciodniówki” opatrzył dedykacją „Adamowi z serdecznością”.
Na tych obozach odnajdywałem sens istnienia Przymierza Rodzin i mojego istnienia w Przymierzu Rodzin. To był piękny czas, piękne homilie, piękne rozmowy, spowiedzi gdzieś w lesie, na spacerze. To były także lody, które uwielbiał i zawsze się upierał, że będzie za nie płacił.
Mirosław jest człowiekiem, którego noszę w swoim sercu. Przyszedłem do niego niedługo przed jego śmiercią i przyniosłem winogrona, które bardzo lubił. Podniósł się i upadł na te winogrona i zapłakał.
Mieliśmy jechać razem do Bronowic, ale jego choroba to uniemożliwiła. Wtedy znów zapłakał – „tak bardzo chciałbym odprawić Mszę św. w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia”. Nasi księża odprawili tam w jego intencji Mszę świętą. Powiedzieliśmy mu o tym, zadzwoniliśmy do niego.
Chciałbym powiedzieć, korzystając z obecności ks. infułata Jana Sikorskiego, który jest z nami, że Przymierze Rodzin ma szczęście do kapłanów, którzy są z nami i którzy rozumieją, co to znaczy służyć rodzinie, i za to Panu Bogu dziękuję.