Wspomnienie o ojcu Mirosławie Paciuszkiewiczu – Krzysztof Ołdakowski SJ

Wrażliwość i sposób myślenia Ojca Mirosława zawsze były mi bardzo bliskie, ze względu na znaczenie, jakie nadawał wartościom podstawowym, takim jak szacunek, uprzejmość i życzliwość. Poznałem go w lecie 1982 roku, przyjeżdżając jako nowicjusz z Kalisza do pomocy przy budowie Sanktuarium Świętego Andrzeja Boboli w Warszawie. Był redaktorem „Przeglądu Powszechnego”, który właśnie wtedy wznowił swoją działalność. Bardzo trafiały mi do serca jego krótkie homilie wygłaszane podczas porannych Mszy Świętych odprawianych w kaplicy. Moją uwagę zwracała szczególnie bardzo wyraźna wymowa i poprawność językowa. Czuło się, że Ojciec Mirek mówi od serca oraz czerpie słowa z osobistego przeżycia spotkania z Panem Bogiem. Stał się dla mnie wtedy dużym autorytetem jako ksiądz i zakonnik. Był człowiekiem bardzo grzecznym, skromnym i taktownym. Miałem okazję poznać go lepiej, gdy przyszedłem na studia teologiczne. Wybrałem Ojca Mirka na spowiednika i duchownego. Zapamiętałem go jako człowieka, który starał się mobilizować i zachęcać do ofiarnego życia dla Pana Boga. Sam stawiał Go zawsze na pierwszym miejscu. Powtarzał często za psalmistą: „Nie nam, lecz Twemu imieniu daj chwałę”. Pomógł mi szczególnie przed święceniami, do przyjęcia których nie czułem się zdolny. Przeżywałem spore rozdarcie wewnętrzne. Czułem, że powinienem napisać prośbę o święcenia, a równocześnie miałem duże opory wynikające z poczucia osobistej niezdolności. Ojciec Mirek zwracał uwagę, że nie należy za bardzo skupiać się na sobie, ale zawierzyć wbrew nadziei, którą można by złożyć w swoich możliwościach. To była dla mnie prawdziwa lekcja podejmowania decyzji. Wiedziałem, że Ojciec Mirosław dużo się za mnie modlił.

Wielkim świadectwem była dla mnie jego posługa duszpasterska, która nabrała rozmachu, kiedy został proboszczem i kustoszem Sanktuarium św. Andrzeja Boboli. Ktoś ostatnio wspomniał, nie interesował się że za bardzo budową. Liczyło się dla niego przede wszystkim budowanie kościoła z „żywych” kamieni. Czuło się, że każdy człowiek jest dla niego ważny. Nie troszczył się tylko o tych, którzy chodzą do Kościoła, ale również o żyjących na jego obrzeżach. Z myślą o nich napisał książkę Katechumenat wczoraj i dziś, ukazującą naglącą potrzebę powołania do życia instytucji na wzór starożytnego katechumenatu, który pomagałby dochodzić do dojrzałej wiary. Możemy śmiało powiedzieć, że Ojciec Mirek jako jeden z pierwszych ludzi w polskim Kościele usłyszał krzyk ludzi cierpiących z powodu rozbitych związków małżeńskich, tych rozwiedzionych oraz żyjących samotnie w separacji. Świadomi swoich zaniedbań oraz win czuli się często napiętnowani i odrzuceni przez Kościół. To właśnie z ust jego usłyszeli po raz pierwszy słowa: Jesteście w Kościele, możecie rozwijać swoją relację z Bogiem. Nigdy nie szczędził czasu, aby pochylać się nad indywidualnymi problemami tych, którzy cierpią z powodu niemożności pełnego uczestnictwa w sakramentalnym życiu Kościoła. Zawsze starał się szukać tego, co się da zrobić w konkretnej sytuacji, jak pomóc rozjaśnić mrok w sercu człowieka i wlać nadzieję. Gdy przestał być proboszczem, bardzo dużo czasu spędzał nadal w konfesjonale. Szczególnie wieczorami. Nie odchodził, dopóki nie wyspowiadał ostatniego penitenta.

Kilkanaście lat temu, gdy trafiłem po kilkuletniej przerwie do kolegium przy Rakowieckiej, zaproponował mi przejście na „ty”. Odebrałem to jako wielki zaszczyt, że starszy o prawie 30 lat współbrat zaproponował mówienie sobie po imieniu. W tym kryła się jego chęć skracania dystansu, bycia bliżej. Nigdy nie widziałem go zdenerwowanego albo źle mówiącego o innych. Nie wszystko mu się podobało, ale potrafił zachować powściągliwość i umiar w swoich ocenach. Działał mobilizująco na innych. Bardzo trudno spotkać się w męskim środowisku
z pochwałami. Mirek często mi powtarzał, że docenia moje zaangażowanie i nawet je podziwia. „Robisz tyle różnych rzeczy – mówił – skąd znajdujesz na to siły”. Nie piszę tego, aby chwalić się dobrym zdaniem, które miał na mój temat, ale po to, aby zwrócić uwagę, że on potrafił dostrzegać dobro i cieszyć się nim. Podczas rekolekcji siedział w skupieniu w prezbiterium i przysłuchiwał się refleksjom młodszych kolegów. Widziałem przez lata przebywania pod jednym dachem, że Mirek ceni sobie bardzo bycie dopuszczonym do tajemnicy Boga w życiu drugiego człowieka. Poczytywał to sobie za prawdziwy przywilej.

Bardzo interesował się sportem, szczególnie piłką nożną, siatkówką oraz lekkoatletyką. Kiedy wracał z konfesjonału, wstępował do auli, aby pasjonować się zmaganiami najlepszych oraz przeżywać emocje wraz z innymi. Dostrzegał Boga działającego w świecie. Zachowywał zdrowy dystans do bieżących problemów społecznych oraz politycznych i nie pozwalał na wyprowadzenie siebie z równowagi. Najbardziej cenię w nim to, że ukazywał całym swoim życiem pogodne i życzliwe oblicze Boga, któremu zależy na człowieku. Był świadkiem Jego miłości nie tyle przez to, co mówił czy pisał, ale przede wszystkim przez to, kim był.

     Biuletyn Sanktuarium I-II/2011