Homilia O. Andrzeja Majewskiego SJ, rektora Kolegium Księży Jezuitów wygłoszona podczas Mszy św. pogrzebowej 9.09.2010                            

Księże Arcybiskupie, ojcze Prowincjale,

Moi drodzy…

Ktoś zauważył, że Chrystusowe błogosławieństwa, które przed chwilą odczytaliśmy można interpretować jakopieśń, którą sam Bóg śpiewa chwaląc swoje stworzenie.  Bóg cieszy się szczęściem człowieka. Cieszy się, bo już widzi człowieka pocieszonego, tego, co posiadł Królestwo Boże, nasyconego i cieszy się tym, że człowiek może Go oglądać. Kiedy człowiek się modli – to chwali Pana Boga. A tu jest odwrotnie. To Pan Bóg chwali człowieka. Niczego mu nie nakazuje, ale dostrzega i pochwala. Nie mówi: bądź ubogi, tylko opowiada, czym się zachwycił w tym, kto jest ubogi w duchu, kto płacze, kto cierpi dla sprawiedliwości i kto ma czyste serce. Bo błogosławiony – to szczęśliwy.
Dziś żegnamy naszego współbrata i przyjaciela – ojca Mirosława. Nim też Pan Bóg się zachwycił w takiej mierze, w jakiej jego życie było życiem jezusowymi błogosławieństwami. Bo i on płakał z płaczącymi, cierpiał z tymi, co cierpią, gdyż im głęboko współczuł i ich los nie był mu obojętny.

Po raz pierwszy z ojcem Mirosławem zetknąłem się ponad 20 lat temu tj. w czasie, kiedy studiowałem teologię, ale bardziej osobiście poznałem go przed siedmiu laty, gdy ponownie zamieszkałem na Rakowieckiej i poszukiwałem spowiednika. I korzystałem z jego posługi aż do czasu jego choroby. Dlatego wybrałem tę Ewangelię z głębokim przekonaniem, że i nim Pan Bóg wielokrotnie się zachwycał. A patrząc na was wierzę, że  w tym przekonaniu nie jestem sam.

Z bogatego życia ojca Mirosława – Mirka, jak go we wspólnocie wszyscy nazywaliśmy, chciałbym wybrać kilka momentów, jakby zatrzymać kilka kadrów (jak to się dzieje w filmie) i nim się przypatrzyć.

Zacznijmy od tego, że jest rok 1930. Pewna kobieta uczestniczy w przyjęciu weselnym swojej koleżanki. Na tym przyjęciu jest również obecny ksiądz, który opowiada, jak jego matka modliła się o jego powołanie kapłańskie. W ten sam wieczór i ta kobieta prosiła Boga, by mogła wyjść za mąż, mieć syna i by i jej syn został kapłanem. Tak właśnie o. Mirosław sam opowiadał o swojej Matce. Urodził się on 8 sierpnia 1931 roku w Kłódce koło Grudziądza, ale już wkrótce jego rodzice przeprowadzili się do Rościszewa koło Sierpca, a więc na teren diecezji płockiej.

I kolejny kadr… Mirek ma już kilkanaście lat i spotykamy go siedzącego na ławce, na rościszewskim cmentarzu. Po wielu latach napisze, że wielką rolę w kształtowaniu jego osobowości odegrały cmentarze. „Potrzebowałem spokoju, ciszy, a przede wszystkim jako takiej intymności – zwierzał się – jeśli chciałem poczytać lub pomodlić się. (..) Dla mnie cmentarze – mówił – to nie były tylko groby, ale także drzewa, cisza i skupienie”.

W życiu ojca Mirosława wiele ważnych rzeczy wydarzyło się jakoby „przed czasem” – tak, jakby Ktoś czuwający nad jego powołaniem był przekonany, że on jest inny, że ma inny rytm… że powinien iść szybciej, że już „przed czasem nadszedł czas”. Naukę w szkole rozpoczął już jako 6-latek i zaraz potem przystąpił do pierwszej Komunii św. A że w 1937 roku przypadała w parafii wizytacja biskupa, mając 6 lat i 10 dni (jak sam precyzyjnie to pamiętał) otrzymał także sakrament bierzmowania. Po maturze wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Płocku, a święcenia kapłańskie otrzymał tez dużo wcześniej niż inni jego rówieśnicy, bo już w wieku 22 lat.

Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę w płockim seminarium… Wydaje się, że duży wpływ na jego ówczesne i przyszłe losy miał ojciec duchowny seminarium – jezuita, o. Kazimierz Dąbrowski. Ojciec Mirosław zapamiętał go jako człowieka pełnego życzliwości i humoru. „Nasz ojciec duchowny – wspominał – lubił mieszkać w kolegiach (…) Być może wtedy czuł się młodszy. Raz nawet zagroził przełożonemu: „Jeżeli ojciec Prowincjał nie skieruje mnie do kolegium, to ja się ożenię! Usłyszał odpowiedź: kto by ojca chciał…? A nasza pani dentystka!” – odpowiedział jezuita. Taka odpowiedź przyniosła oczekiwany skutek. Ojciec Mirosław zauważył opisując tę historyjkę, że „ojciec Dąbrowski mieszkał w kolegium do końca swego życia”.  Widać, że kontakt z tym pogodnym, życzliwym, ale i Bożym człowiekiem był do tego stopnia dla niego inspirujący, że kilkanaście lat później wówczas jeszcze „ksiądz” Mirosław sam zapukał do furty zakonnej jezuitów.

Ale jesteśmy jeszcze w Płocku. Jeszcze przed otrzymaniem święceń kapłańskich,  jako diakon, ks. Mirosław Paciuszkiewicz rozpoczął studia polonistyczne na KUL-u, gdzie w 1958 roku uzyskał tytuł magistra filologii polskiej. A swoją pracę magisterską pisał pod kierunkiem legendarnej już dziś prof. Ireny Sławińskiej.

Ojciec Mirosław bardzo ciepło wspominał swoją posługę kapłańską w Diecezji Płockiej. A był tam i wychowawcą w internacie i zastępcą dyrektora Niższego Seminarium Duchownego, pracował duszpastersko w kościele św. Jana Chrzciciela w Płocku, a następnie przez 8 lat był rektorem tegoż kościoła i diecezjalnym  duszpasterzem akademickim. Lubił tę pracę. W ogóle w tym czasie młodzież lgnęła do niego, odnajdując w nim ojca. Ks. prof. Seweryniak z Płocka wspomina, że „w niedzielę, od wczesnego ranka aż do zmroku, w niewielkiej świątyni, podczas 9-ciu czy 10-ciu Mszy św. modliło się w sumie z 5-6 tysięcy  ludzi”.

Jeszcze w czasie studiów polonistycznych w Lublinie o. Mirosław na wakacje udawał się do Duszpasterstwa Akademickiego prowadzonego przy kościele św. Anny w Warszawie. Wyjeżdżał z młodymi na obozy, choćby do Kampinosu, spowiadał, prowadził rekolekcje. Cieszył się, gdy inni mieli dobry humor. „Pamiętam andrzejki w leśniczówce w Kampinosie – zanotował – z wróżbami i laniem wosku. I z obfitym jedzeniem. Jeden ze studentów – wspominał o. Mirosław po latach – podszedł do stołu z kanapkami i snuł głośno taką refleksję: „Rozum mówi mi, że już dość, żołądek jeszcze się domaga. Rozum jest mądry, żołądek głupi, a mądry głupiemu powinien ustąpić”.

W Płocku także nasz o. Mirek uczył homiletyki i literatury. Ówcześni klerycy do dziś pamiętają, jak mówił do nich: „Włożycie sutannę, stąd już prosta droga ku kapłaństwu. Starajcie się, aby nie zawieść zaufania ludzi. W każdym środowisku będą ludzie, którzy wam zaufają. Zawiedziecie ich, kiedy będziecie prowadzić podwójne życie: jedno „na eksport” – w słowach, drugie „wewnątrz” – nie dorastające do tamtego”.

I znów – kolejny kadr… Jest rok 1971. Po 17 latach kapłaństwa powszechnie ceniony i lubiany ksiądz Mirosław Paciuszkiewicz zapragnął „czegoś innego”, czegoś, co zawsze jakoś mu  towarzyszyło i do czego tęsknił. Niektórzy mówią, że w ten sposób świadomie uwalniał się od czyhającej na niego „kariery kościelnej” – jeśli w ogóle o takiej można mówić. 8 września 1973 roku o. Mirosław – jako prosty nowicjusz – złożył swoje pierwsze śluby zakonne, ale jeszcze będąc w nowicjacie dokończył a następnie obronił pracę doktorską na ówczesnej Akademii Teologii Katolickiej, tutaj, w Warszawie.

Pierwszą misją, którą mu powierzono w zakonie, była funkcja duszpasterza akademickiego na KUL-u. Ojciec Mirosław po latach wracał więc do Lublina. Podkreślę tylko dwie znamienne sprawy. Najpierw to, że właśnie tam, na KUL-u, na dobre – jak pisał wiele lat później – zrodziło się jego zainteresowanie losem ludzi dorosłych ale nie ochrzczonych. „W ciągu 7-miu lat – wspominał – aby przyjąć chrzest, zgłosiło się do naszego duszpasterstwa ponad 200-cie osób – nie licząc kandydatów do Sakramentu Małżeństwa; tych bowiem były tysiące”. W jednej ze swoich książek o. Mirosław przytacza spotkanie z jedną z takich osób. „Zdumiało mnie – napisał – takie stwierdzenie: Nie wiem, czy Pan Bóg daruje mi moje grzechy”. Od razu pomyślałem, że grzech, to jest termin z języka religii i zakłada odniesienie do Boga. Jeżeli tego brak, mówi się: zło, draństwo, świństwo… ale nie mówi się o grzechu”. Ta wypowiedź – zauważył o. Mirosław – stanowiła znamienne wyznanie wiary”.

Wrażliwość na ludzi, którzy na skutek różnych okoliczności, czasem bardzo bolesnych, z trudem odnajdywali w Kościele swój dom już nigdy go nie opuściła. Zajmował się nimi, interesował każdym z osobna, pocieszał… a owocem tych spotkań były liczne publikacje: najpierw artykuły a potem niewielka  książeczka zatytułowana „Katechumenat dawniej i dziś”.

I jeszcze jeden rys z czasów lubelskich. Poprosiłem jednego z naszych współbraci, którzy pracowali wówczas w Lublinie, by opowiedział mi w kilku zdaniach o tym okresie. I powiedział on mniej więcej tak: „Było nas trzech duszpasterzy – każdy inny. Jeden – gromadził wokół siebie każdego dnia fanów; drugi – był raczej samotnikiem, ale miał dużo słuchaczy na homiliach, prelekcjach  i rekolekcjach. Mirosław był mocnym punktem jako “ojciec duchowny”, w konfesjonale”. Posługa konfesjonału wyróżniała o. Mirka nie tylko w Lublinie ale tak samo było i tu, w Warszawie, o czym z pewnością wielu z was tutaj obecnych może również zaświadczyć. Już będąc proboszczem na Rakowieckiej codziennie spowiadał on rano i wieczorem. A potem, gdy złożył ten urząd na barki młodszego współbrata, nie przestawał wiernie przesiadywać w konfesjonale, aż nie wyspowiadał ostatniej, czekającej osoby. Wczoraj przeglądałem ostatnie grafiki posługi spowiedzi tu, w naszym Sanktuarium. Ostatni raz ojciec Mirosław dyżurował w konfesjonale w niedzielę, 24 stycznia tego roku.

I kolejny kadr zatrzymujący czas… Jest wrzesień roku 1987 r.. Od kilku lat ojciec Mirosław mieszka w tutejszym kolegium, z którym się już nie rozstanie. Od kilkunastu miesięcy jest proboszczem tutaj – w naszej parafii. W swoim dzienniku napisał: „Martwię się, że w katechumenacie, który uznałem za moje trzecie powołanie (to znaczy: po powołaniu kapłańskim i zakonnym) uczestniczy tylko tak mała garstka. (…) I pisze dalej: Nie przeczuwałem, że już zaczęła się nowa przygoda, której nie brałem pod uwagę w jakimkolwiek swoim planowaniu”. Ta przygoda zaczęła się dokładnie 11 września 1987 roku. Do ojca Mirka przyszła para ludzi żyjących w związku cywilnym „Byli z dala od Kościoła, czując się odtrąceni” – zanotował o. Mirosław. Już miesiąc później, w Podkowie Leśnej, zorganizował spotkanie z ludźmi będącymi w podobnej sytuacji, żeby – jak wspomina – pomodlić się wspólnie i porozmawiać o ich problemach. Na to pierwsze spotkanie przybyło 11 par. I to był początek ogromnego dzieła, które wyrosło z uważnej lektury papieskiej adhortacji „Familiaris Consortio” (O zadaniach rodziny chrześcijańskiej w świecie współczesnym). Choć o. Mirosław nie był pierwszym, który usłyszał „tęsknotę i głód” ludzi dotychczas nie zawsze mile widzianych w Kościele, to duszpasterskiej trosce o nich nadał nowy, zdecydowany impuls. I odtąd nigdy nie przestawał im przypominać: „Jesteście w Kościele”.

Z pewnością są wśród nas osoby dla których o. Mirosław  pozostanie w pamięci jako „duszpasterz związków niesakramentalnych”. Warto dodać, że wiele takich związków, które nie posiadały formalnych przeszkód by związać się sakramentem małżeństwa, o. Mirosław doprowadził do ołtarza. Wiele z nich publicznie o tym mówi. Jedną z takich osób była bardzo znana polska piosenkarka. Być może jest ona dziś wśród nas, bo wczoraj wieczorem z nią rozmawiałem, informując o śmierci ojca Mirka. W jednym z opublikowanych wywiadów powiedziała ona tak: „Doświadczyłam, czym jest głód Eucharystii, gdy po 15 latach bardzo przecież udanego związku z moim obecnym mężem, ale jeszcze bez ślubu kościelnego, nie mogłam przystępować do Komunii świętej. Nie potrafiłam się z tym pogodzić, a przecież starałam się żyć dobrze, uczciwie, blisko Boga. Trafiliśmy wtedy do duszpasterza małżeństw niesakramentalnych, do o. Mirosława Paciuszkiewicza. On pomógł nam nazwać ten ból, ten głód i pragnienie Eucharystii. W czasie ślubu, zanim ksiądz spytał nas, czy zamierzamy przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, najpierw przeprosił, że taka jest formuła, ryt sakramentu, więc musi zadać to pytanie, ale on rozumie, że już pewnie nie planujemy mieć dzieci. Ja, już jako „panna niemłoda”, bo miałam 44 lata, i mój mąż, odpowiedzieliśmy oczywiście, tak. I cóż się stało? Urodziła się Gabrysia”.

O iluż jeszcze rzeczach trzeba by wspomnieć… ! O „Przymierzu Rodzin” – kolejnej pasji o. Mirosława, czyli o stowarzyszeniu, z którym o. Mirek był związany od 1968 roku, a w styczniu tego roku został jego honorowym członkiem. Dalej trzeba by mówić o tym, że był bardzo zaangażowany w rozwijanie kultu św. Andrzeja Boboli. Znane są jego obszerne publikacje na temat naszego świętego… wreszcie należałoby wspomnieć o wielu, wielu innych formach jego obecności i zaangażowania.

Ktoś zauważył, że: „Starość jest jak dobra przyjaciółka. Zawsze coś ze sobą przyniesie”. Ostatnie miesiące życia o. Mirosław spędził w naszej zakonnej infirmerii. To trochę taki „dom seniora”. To tu dokończył swoją ostatnia książkę, której nadał tytuł: „Oswajanie śmierci”.

To już ostatni kadr z jego życia. Tu, w infirmerii, a czasem i w szpitalu, choć pozornie każdy dzień był podobny do poprzedniego, czas gęstniał. Kto wie, może w tej jego bezczynności a potem i bezradności działo się jeszcze więcej niż w latach, o których wspominaliśmy. Ale także wtedy o. Mirosław czuł się człowiekiem szczęśliwym, skoro nie bez nuty ironii pisał : „Tysiące razy sprawowałem Mszę św.. To było oczywiste. Przed osiemdziesiątką dziękuję Bogu, za każdą kolejną – odprawioną „bez wywrotki” – od początku do końca”.

Drogi nasz ojcze Mirku. Wierzymy, że jesteś szczęśliwy, bo żyłeś duchem błogosławieństw.

Na koniec wracamy do Ewangelii, do tych chrystusowych słów o ludziach błogosławionych już tu, na ziemi, do tego zwierzenia się Pana Boga każdemu z nas, co Go w nas zachwyca. Nie są to łatwe słowa. Bo to, co Boga zachwyca, nas – przeciwnie – czasem boli. Ale może właśnie to jest miejsce, w którym rodzimy się na nowo do radosnego życia z Chrystusem i odnajdujemy samych siebie..?.

Biuletyn Sanktuarium XII 2010