1. Źródło misyjności
Zawsze było dla mnie oczywiste, że źródłem misyjności Ojca Mirosława było głębokie doświadczenie osobistej relacji z Panem Bogiem. Często mi powtarzał, że nie należy dopuścić, aby uległo ono zestarzeniu się. Misyjność wypływała przede wszystkim z wewnętrznego nastawienia serca. Ukazywał swoim życiem, że bycie zakonnikiem i księdzem wzywa do osobistego świadectwa, nie tylko przez to, co się robi, ale przede wszystkim przez to, kim się jest. Ludzkie serca otwierają dzisiaj najczęściej wartości podstawowe: życzliwość, uprzejmość, uśmiech, pogoda ducha oraz gościnność. Dlatego ważne jest takie bycie dla innych, bycie do dyspozycji, które pozwala podejść bez lęku i obaw, aby zapytać się, wyżalić oraz po prostu być wysłuchanym. Przyjmował człowieka takim jakim jest, cieszył się tym, że po prostu przychodzi, że czegoś szuka. Był przy tym świadomy, że nie ze wszystkich da się uczynić od razu przekonanych i świadomych chrześcijan. Był człowiekiem ogarniętym pasją zdobywania ludzi dla Chrystusa i pomagającym w znalezieniu osobistej drogi do Niego. Wielkim szczęściem było dla niego doświadczania z bliska działania Pana Boga w życiu innych. Czuł się zawsze bardzo wyróżniony, kiedy ktoś dopuszczał go do tej najgłębszej tajemnicy swojego życia. Nauczyłem się od niego, że największym wrogiem współczesnych księży jest rutyna, przyzwyczajenie i oswojenie ze świętością oraz poczucie bycia specjalistą od spraw duchowych. Konkretne słabości można pokonywać, a nawet mogą stać się one źródłem błogosławieństwa w późniejszym życiu. Trudniej natomiast przezwyciężyć mentalność polegającą na dążeniu do ułożenia sobie spokojnego życia przy Panu Bogu. Był całkowitym przeciwieństwem tego typu dążenia. Ojciec Mirosław często stawiał sobie pytanie: czego Kościół potrzebuje ode mnie? Jak mogę być mu bardziej pomocny poprzez swoją posługę? To z pewnością było wielką oznaką jego wrażliwości i przenikliwości duszpasterskiej.
Poprzez swoje duszpasterstwo misyjne realizował wezwanie, które papież Franciszek formułuje jako wyjście na peryferia. Przy czym w jego misyjności peryferyjnej nie chodziło jedynie o jakieś odległe miejsce czy środowisko. Chodziło o peryferia na terenie, na którym się poruszał i działał. Liczyło się dla niego przede wszystkim budowanie kościoła z „żywych” kamieni. Czuło się, że każdy człowiek jest dla niego ważny. Nie troszczył się tylko o tych, którzy chodzą do Kościoła, ale również o żyjących na jego obrzeżach.
2. Katechumenat dorosłych – początki życia wiary
Ojciec Mirosław wielu ludzi sprowadził nad Jordan Kościoła, do źródła chrzcielnego. Wiedział, że w Warszawie są dziesiątki tysięcy dorosłych ludzi nieochrzczonych, którym trzeba ułatwić drogę do sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego. Marzył o stworzeniu prężnego ośrodka katechumenatu. Owocem tego pragnienia była książka „Katechumenat dawniej i dziś”, ukazująca naglącą potrzebę powołania do życia instytucji na wzór starożytnego katechumenatu, który pomagałby dochodzić ludziom do dojrzałej wiary. We wstępie do tej książki napisał: Jestem przekonany, że W Polsce powinna powstać sieć ośrodków katechumenatu z prawdziwego zdarzenia. Są bowiem setki tysięcy ludzi dorosłych nie ochrzczonych. Kościół w naszym kraju nie będzie wzrastał, jeśli nie stanie się misyjny, jeśli nie stworzy odpowiednich warunków, żeby ludzie do niego wchodzili. Ojciec Mirosław na początku opowiadał się za dwuletnim katechumenatem, zarysował nawet jego program. Pomimo tego, że pomagał w połowie lat osiemdziesiątych kilkudziesięciu osobom w drodze do chrztu, bierzmowania i Eucharystii, ani razu nie zrealizował proponowanego przez siebie pomysłu. Przygotowanie do tych sakramentów trwało niespełna rok. Będąc już w Warszawie zaproponował program rocznego katechumenatu, wliczając w niego prekatechumenat i okres mistagogii (pogłębionego wtajemniczenia). Jakie na tej drodze proponował ważne etapy? Oczywiście szeroka informacja – zaproszenie skierowane do osób, które pragną wejść na drogę prowadzącą do chrześcijaństwa. Potem spotkanie i rozmowa, podczas której zgłaszający powinien opowiedzieć o swojej sytuacji duchowej oraz otrzymać wstępne informacje o programie katechumenatu oraz wskazania dotyczące lektury. Nie należy ustalać terminu chrztu, gdyż ten będzie uzależniony od zaangażowania kandydata, jego wzrastania w wierze i postawy moralnej. Ten pierwszy etap można nazwać prekatechumenatem, a kandydatów sympatykami chrześcijaństwa. Obrzęd przyjęcia do katechumenatu mógłby odbyć się po kilku spotkaniach, gdy liczba osób w grupie będzie stała. Cotygodniowe spotkania w grupie można zacząć od nawiązania do starożytnego katechumenatu i omówienia rocznego programu zajęć. Potem warto przeanalizować wyznanie wiary, sakramenty święte, dekalog i Kazanie na Górze, a następnie różne formy modlitwy, ze szczególnym uwzględnieniem „Ojcze nasz”. Właściwym momentem przekazania Symbolu Wiary będzie moment zakończenia wspólnej refleksji nad nim; podobnie jeśli chodzi o Modlitwę Pańską. Szczególnie bogaty w sensie liturgicznym jest okres Wielkiego Postu. Zaczyna się od obrzędu wybrania kandydatów do chrztu, czyli wpisania imienia. W trzecią, czwartą i piątą niedzielę Wielkiego Postu sprawuje się Skrutynia. Ich celem jest publiczne sprawdzenie wiarygodności katechumenów i umocnienie ich egzorcyzmem, aby bardziej przylgnęli do Chrystusa i postąpili w miłości ku Niemu. Skrutynia stanowią weryfikację, czy dany katechumen zaczął przyjmować taką logikę życia, w której zgadza się, by Bóg był jego „Skrutatorem” mając pełny wgląd w jego życie. Kto poddaje się skrutynium zaczyna odkrywać nową koncepcję życia. Nie jest to jednorazowe zdanie egzaminu dopuszczającego do przyjęcia chrztu, lecz stałe wchodzenie w styl życia oparty na nawróceniu. Sakramentów Wtajemniczenia Chrześcijańskiego udziela się zazwyczaj w Wigilię Paschalną, po poświęceniu wody. Po chrzcie, bierzmowaniu i pierwszym pełnym udziale w Eucharystii następuje okres mistagogii, tj. pogłębionego wtajemniczenia. Chodzi o to, aby nowo ochrzczeni zostali włączeni we wspólnotę Kościoła. Na zamknięcie tego okresu, pod koniec okresu Wielkanocnego, około niedzieli Zesłania Ducha Świętego, należy odprawić jakieś nabożeństwo i nadać mu uroczysty zewnętrzny charakter.
Ojciec Mirosław wyznał kiedyś, że ośrodek katechumenatu, który próbował stworzyć nie gromadził tłumów. Największa liczbą dorosłych, którzy przyjęli chrzest w 1993 roku sięgnęła 9 osób.
3. Sakramenty uzdrowienia
Sakrament pojednania jest rodzajem duchowej dializy oczyszczającej nasz organizm i odtruwającej nasze wnętrze. Tutaj nie tylko doświadczamy przebaczenia win, ale również uzdrowienia ran, zarówno tych spowodowanych naszymi grzechami, jak również, tych, które inni popełnili wobec nas. Sakrament pojednania jest ukazywaniem miłosiernego oblicza Ojca niebieskiego, który pragnie nam przekazać przez Jezusa orędzie, że Jego dom jest zawsze otwarty, nie ma takiego grzechu, z którego Bóg nie mógłby wyleczyć człowieka i uzdrowić jego serca. Potrzebujemy w naszym życiu takich kapłanów, szafarzy tego sakramentu, który będą w czytelny sposób pośredniczyć w takim właśnie doświadczeniu Boga. Bardzo wielu ludzi doznawało tego poprzez cierpliwą i wytrwałą posługę Ojca Mirosława. Zawsze starał się szukać tego, co da się zrobić w konkretnej sytuacji, jak pomóc rozjaśnić mrok w sercu człowieka i wlać nadzieję. Gdy przestał być proboszczem bardzo dużo czasu spędzał nadal w konfesjonale. Szczególnie wieczorami. Nie odchodził dopóki nie wyspowiadał ostatniego penitenta. Zapisał w swoich „Fascynacjach duszpasterskich” takie słowa: uczestniczyłem w niezwykłych przeżyciach ludzi, którzy z różnych manowców po latach wracali do Pana w Sakramencie Pokuty. Wyobrażałem sobie, co dzieje się w niebie, gdy nawraca się choćby jeden grzesznik. Nie zdołam odtworzyć mnóstwa spotkań z ludźmi, podczas których padały podobne słowa. A jeżeli brakowało słów, to znacznie więcej mówiły promienne błyski w oczach i przemienione, uszczęśliwione twarze.
Bardzo istotne miejsce w misyjnym posługiwaniu Ojca Mirosława zajmowali chorzy. Oni uczyli go dystansu wobec doczesności. Miał poczucie, że choroba jest częścią składową życia człowieka i że trzeba uczyć się przezywać również sytuację zagrożenia. Ojciec Mirosław miał świadomość, że choroba jest wielką próbą dla człowieka. Następuje wtedy całkowite przewartościowanie tego, co ważne w życiu. Nabieramy innej perspektywy. To, co było ważne do tej pory przestaje się liczyć. Nie można zaprogramować swojej nadziei. Choroba jest czasami trudnym darem. W chorobach spotkamy Boga niezrozumiałego i tajemniczego. Życie wymyka się z rąk; okazuje się, że nie mamy nad nim pełnej kontroli. Doświadczamy ogromnej kruchości i niepewności. Chyba najtrudniejsze w stawaniu przed chorym jest poczucie bezradności. Ogarnia nas często w spotkaniu z bólem, cierpieniem i śmiercią. Czuj się, że słowa są zupełnie nieadekwatne do ciężaru chwili, która przytłacza. Nie wiemy, co powiedzieć. Pozostaje obecność i współczucie. Trzeba przełamywać nieśmiałość i wewnętrzny opór. Ani wiara, ani modlitwa nie rozwiązują automatycznie wszystkich problemów, jakie napotykamy, ale z pewnością pozwalają je przetrwać i przezwyciężyć. Sprawiają, że w przestrzeni bólu i cierpienia możliwe spotkanie z Bogiem.
4. Osoby i grupy zagrożenia kryzysowego
Ważnym wymiarem duszpasterstwa misyjnego Ojca Mirosława było pochylenie się nad osobami dotkniętymi różnymi kryzysami. Dostrzegał, po pierwsze problem alkoholizmu w rodzinach. Po kilku niezbyt udanych próbach stworzenia płaszczyzny pomocy inicjatywę przejęli , jak sam powiedział fachowcy. Tak rozpoczęła się współpraca z Anonimowymi Alkoholikami. Myślał o tych ludziach zawsze z wielkim szacunkiem i z radością. Podziwiał ich za wzajemną pomoc, którą sobie świadczą, za zdolność zabezpieczania się przed pokusami. Wielu z nich wraz z łaską trzeźwości odzyskiwało wiarę. Ojciec Mirosław podziwiał ich również za pokorę z jaką mówili o swoim losie i przyznawali się do choroby alkoholowej. Po grupach AA spotkał również pragnących trzeźwieć narkomanów, obżartuchów oraz erotomanów. Stosują oni podobny program, regularnie się spotykają, aby sobie wzajemnie pomagać i by trzeźwieć w tej dziedzinie, która nastręcza im problemy.
5. Troska o rodzinę – troska o małżeństwa i Przymierze Rodzin
Ojciec Mirosław niemal ćwierć wieku pomagał młodym ludziom w przygotowaniu do Sakramentu Małżeństwa. Jeszcze w czasach KUL-owskich robił to na wiele sposobów: poprzez karty indeksowe, potem dziesięć katechez, po trzy cykle na rok i metodę małych grup według amerykańskich wzorów z zastosowaniem psychodramy i różnych współczesnych technik. Bardzo troszczył się o to, aby narzeczeni świadomie sięgali po sakrament, a nie traktowali go jedynie jako rodzaj podniosłej uroczystości. Bardzo leżała mu na sercu pomoc w odpowiedzi na pytanie: do czego ja się zobowiązuję, gdy mówię, że ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską? Zawsze powtarzał, że pierwszym istotnym celem małżeństwa jest wzajemna pomoc i budowanie jedności. Dwa następne cele to wydanie na świat i wychowanie potomstwa. Ale gdyby małżonkowie – nie z własnej winy – nie mogli realizować tych innych celów mając na myśli właśnie wydanie na świat i wychowanie potomstwa, mogą realizować pierwszy cel: wzajemną pomoc i budowanie jedności. I jeśli rzeczywiście go realizują, spełniają także pierwsze przykazanie chrześcijaństwa, przykazanie miłości Boga i bliźniego. Małżonkowie w szczególny sposób podejmują najważniejsze w chrześcijaństwie przykazanie – we dwoje i w rodzinie. Największej radości dostarczali mu ludzie, którzy po latach życia w związku cywilnym decydowali się na małżeństwo sakramentalne. Nalegał wręcz na wiernych, aby bardziej doceniali Sakrament Małżeństwa i żeby ci, którzy nie mają przeszkód nie zwlekali z jego zawarciem.
6. Duszpasterstwo związków niesakramentalnych
Ojciec Mirosław jako jeden z pierwszych ludzi w polskim Kościele usłyszał krzyk ludzi cierpiących z powodu rozbitych związków małżeńskich, tych rozwiedzionych czy żyjących w separacji, którzy świadomi swoich zaniedbań i win czuli się często napiętnowani. To właśnie z jego ust usłyszeli po raz pierwszy słowa: jesteście w Kościele, możecie rozwijać swoją relację z Bogiem. Nigdy nie szczędził czasu, aby pochylić się nad konkretnym problemem ludzi, cierpiących z powodu niemożności pełnego uczestnictwa w sakramentalnym życiu Kościoła. Pomimo życiowego pogmatwania zawsze szukał tego, co się da zrobić w konkretnej sytuacji, jak rozjaśnić mrok w sercu człowieka. Ludzie po rozwodach, żyjący w nowych związkach czują się często jakby poza Kościołem, nieakceptowani i wręcz odrzuceni przez Pana Boga. Tymczasem otwartość na Ducha Świętego można również zachować żyjąc w separacji i po rozwodzie w nowym związku, słuchając słowa Bożego, uczęszczając na Mszę Świętą, trwając na modlitwie, angażując się w dzieła miłości oraz inicjatywy na rzecz sprawiedliwości, a także wychowując dzieci na dobrych i przyzwoitych ludzi. Chociaż niektórzy nie mogą przystępować w pełni do sakramentów świętych, to warto przypomnieć, że Pan Bóg nie jest ich „więźniem”, zwłaszcza, jeśli są przyjmowane automatycznie i bezrefleksyjnie oraz nie idzie za nimi postawa życia. Przypomnę tu zdanie Kard. Josepha Razingera, który prowadząc rekolekcje watykańskie w 1983 roku, powiedział, że w jakiś sposób „niemożność przyjmowania komunii sakramentalnej może stać się środkiem duchowego postępu, środkiem pogłębienia wewnętrznej komunii z Kościołem i Panem, w cierpieniu coraz większej miłości, w oddaleniu umiłowanego”. Może też być tak, że nie przystępując do sakramentu pojednania i nie otrzymując rozgrzeszenia dajemy wyraz większego doń szacunku oraz świadectwo prawości sumienia większe niż Ci, którzy spowiadają się często, ale niewiele z tego nie wynika.Przyjąć prawdę o małżeństwie w całej pełni, zwłaszcza wtedy, gdy z różnych powodów nie żyje się nią, oznacza skazanie siebie na rozdarcie i cierpienie. Można bez przesady powiedzieć, że to forma udziału w Krzyżu Chrystusa.Nie ulega wątpliwości, że Kościół ma misję wobec rozwiedzionych, ale również oni mają specyficzną misję wobec niego. Nie powinna się ona wyrażać, jak sądzę jedynie w przynależności do określonych grup refleksji i wsparcia. Chociaż takie wspólnoty są potrzebne, ale nie należy zamknąć się w jakimś problemowym getcie, w którym rozmawia się w kółko o tym samym. Nasze czasy potrzebują szczególnego potwierdzenia wartości sakramentu małżeństwa jako związku trwającego kobiety i mężczyzny. To, że się nie udało, nie znaczy, że nie wiemy jak powinno być. Potrzeba jasności w ogarniającym nasze społeczeństwo zamęcie dotyczącym prób przedefiniowania małżeństwa. Właśnie od rozwiedzionych powinien wychodzić jasny sygnał, że sakrament małżeństwa trzeba traktować poważnie i odpowiedzialnie, a nie tylko jak uroczystą chwilę.
Nikt na początku drogi małżeńskiej nie zakłada, że skończy się ona niepowodzeniem. Ludzie przez wiele lat próbują ocalić swoje małżeństwo w imię przyrzekanej wierności oraz dla dobra dzieci. Pomimo najszczerszych chęci nie zawsze się udaje. Porażka życiowa może jednak doprowadzić do pogłębionej świadomości siebie i odkrycia bliskiej obecności Boga.
7. Przygotowanie na ostateczne spotkanie z Bogiem
Pod koniec swojego pracowitego życia Ojciec Mirosław swoje duszpasterstwo „misyjne” skierował na przygotowanie siebie samego i innych do ostatecznego spotkania z Bogiem. Był świadomy, że współczesna cywilizacja z uporem oddala od nas ten temat jako budzący niepotrzebny lęk i grozę, a przez to powoduje niezdolność przynajmniej częściowego oswojenia się z tą mroczną tajemnicą. Ludzie nie potrafią jej przeżywać, ponieważ są od niej izolowani zmową milczenia, parawanami w szpitalach, zaciemnionymi szybami karawanów pogrzebowych oraz wysokimi murami cmentarzy. Gdy w końcu ich dopada czują się osamotnieni, bezradni i opuszczeni nawet przez najbliższych, którzy nie wiedzą, co powiedzieć i jak pomóc. Ma to jednak poważne konsekwencje dla całej sytuacji egzystencjalnej. Jeżeli bowiem śmierć nie ma sensu, nie ma go również całe życie, które jest powolnym zbliżaniem się do niej. Śmierć jest obecna w życiu na wiele rozmaitych sposobów, choćby w naszym śnie, w którym tracimy kontrolę nad naszą świadomością oraz myślami i zastygamy w bezruchu. Jest także obecna w ciągłym przepływie czasu, nad którym nie możemy zapanować. Przypomina nam, że nie ma nic stałego na tym świecie. Tych, którzy byli z nami wczoraj, dzisiaj już nie ma. Tak naprawdę są obecni inaczej, otuleni płaszczem wieczności, której my nie przenikamy. Obecność śmierci ujawnia się także w pokonywaniu życiowych kryzysów, przyzwyczajeń i słabości. Jeśli chcemy kochać innych ludzi, to wciąż musimy obumierać dla egoizmu i wygodnictwa. Bez wątpienia sens własnej śmierci nadajemy poprzez sens, jaki staramy się nadawać codziennemu życiu. Przesuwa się ono stopniowo od aktywności do pasywności, od służenia innym do bycia obsługiwanymi, kiedy jesteśmy zdani jedynie na nieobojętność drugiego człowieka. Końcowym aktem tego procesu jest pełne i niczym nieograniczone powierzenie się w ręce Pana Boga, który pragnie nam dać to, czego nigdy nie dalibyśmy sobie sami. To chyba przede wszystkim dlatego trzeba umierać.
Aby oswoić się z myślą o śmierci potrzebne jest rzeczywiste doświadczenie nadziei, która jest realna i wiarygodna, przynajmniej tak samo jak obawy drzemiące w sercu. Nie chodzi tutaj o nadzieję byle jaką, że jakoś to będzie, nie chodzi o nadzieję, która spełnia się w wspomnieniach, książkach lub dziełach rąk oraz umysłu. Chodzi o rzeczywiste rozwiązanie osobistego problemu śmierci. Nie zostaliśmy stworzeni, aby tułać się w czasie z piętnem przemijalności i zniszczenia. Zostaliśmy ukształtowani z pragnieniem nieśmiertelności, tego życia, które się nie kończy. Wszystkie religie prowadzą nas w stronę wieczności swoimi oryginalnymi drogami. Jako chrześcijanie wierzymy, że to Jezus Chrystus otworzył przed nami bramy życia wiecznego, tego życia, dla którego zostaliśmy ostatecznie stworzeni. Bóg nie jest Bogiem umarłych, ale żywych. W tym oswajaniu śmierci Ojciec Mirosław bardzo nam pomagał, także samemu przygotowując się do tej chwili.